Początek i koniec...
Tak się zaczął Piątek... to taki mały „początek i koniec”....
Raniutko o siódmej pobudka, znowu ten denerwujący dźwięk budzika. Chociaż już się tak do niego przyzwyczaiłem ze czasem nawet mnie nie budzi a ja i tak wstaje jakieś dwadzieścia minut później, może także z przyzwyczajenia. Ubrałem garnitur – w końcu to dzień wyjątkowy. Dziś jest ostatni dzień szkoły, rozdanie świadectw. Ubrany przeszedłem się do kuchni zobaczyć co mogę sobie zjeść zanim wyjdę do szkoły i ku memu zdumieniu była już prawie ósma, oznaczało by to że ubierałem się prawie godzinę. Przecież o ósmej miałem być po Klintona i razem z nim iść do szkoły. Cóż... zakończenie roku szkolnego miało się odbyć co prawda o 9:30 ale ja musiałem w szkole być wcześniej i wydrukować dla dyrektora wykresy przedstawiające wyniki klas, porównanie tego roku z poprzednim i zrobienie grand puree aby wyłonić klasy najlepsze i najgorsze. Nawet nie zdążyłem już nic już jeść. Wyskoczyłem jak głupi do szkoły.
Już w szkole u Dyrektora w gabinecie, robiłem jeszcze to GP i drukowaliśmy szybko... razem chyba zajęło nam to dwadzieścia minut... potem do sal, każda klasa ze swoim wychowawcą spotkała się w sali. Z naszych sal przeszliśmy właściwie od razu do sali gimnastycznej i tam odbyło się uroczyste zakończenie roku poprzedzone rozdaniem świadectw z paskiem i Dyplomów, które zresztą sam pisałem, no ale nie będę się tu przechwalać... w końcu nie po to, to piszę. Po mniej więcej czterdziestu minutach udaliśmy się znowu do naszych klas. Tym razem w klasie odbyło się rozdanie już świadectw bez paska. Kiedy wyczytał mnie nauczyciel i podszedłem po świadectwo usłyszałem jak nauczyciel cicho powiedział „takiego świadectwa to ja bym się wstydził” – „właśnie się go wstydzę...”. Tak oto odebrałem świadectwo jeszcze tylko musiałem podpisać jakiś tam dokumencik ze świadectwo odebrane.
Po rozdaniu świadectw rozeszliśmy się po domach. Zajrzałem jeszcze do klasy Klintona ale już go tam nie było, musiał wcześniej skończyć. Wyszedłem i po drodze spotkałem wiele znajomych osób, także MIC’a – zioma ze stogów (pozdro stogi ^^). Wracając zobaczyłem ze w moją stronę biegnie Klinton który jak się potem okazało stał cały czas i czekał na mnie na torach tramwajowych... cóż za poświęcenie.. ryzykował życie, hehe, no dobra już sobie nie żartuje. Wróciłem z Klintonem i rozeszliśmy się zaraz za parkiem nad Strzyżą (rzeczką). Ja skręciłem w lewo a on poszedł dalej na wprost. W domu szybko zjadłem coś, bo do szkoły leciałem to nie miałem czasu nic zjeść. Wiec zjadłem i standardowo włączyłem komputer... włączam GG i wpisuje moje piękne hasełko...”213” (nie martwcie się ja już dawno zmieniłem bo zmieniam co kilka dni) no i tak patrzę sobie na te skaczące 20 żółtych słoneczek.. niektóre pochowane za chmurkami a inne wesołe i rozradowane świecą mi w oczy, a pod nimi cała masa czerwonych słoneczek, cała armia... jakieś sto pięćdziesiąt czerwonych słoneczek... to jak potop Szwedzki. Ale słyszę ten piękny dźwięk.. „duuuduudu” i widzę napis „Klinton przesyła wiadomość”. Klikam i czytam... czytam a tam wyczytuję ze on chciałby abym pojechał z nim na plażę, rowerami, mam zabrać ze sobą ręcznik, kąpielówki i piwo. Sięgnąłem do biurka... -ach, tak mam najważniejsze...- pomyślałem trzymając piwko w ręku, po czym zapakowałem je do plecaka i przykryłem ręcznikiem i kąpielówkami. Klinton miał po mnie przyjechać... poszedłem jeszcze ogolić sobie tą bródkę i coś zjadłem. Nagle słyszę dzwonek... a ja jeszcze roweru nie wyciągnąłem. Otwieram drzwi i widzę jakiegoś kolesia... patrzę chwilę na niego i dostrzegam ze przecież to jest Klinton... tylko co on na sobie ma?! Jakąś pomarańczowa koszulkę... hehe beka, a ja go nie poznałem. No wkręciłem mu ze właśnie wychodzę i pobiegłem szybko rower wyciągnąć zza domu, zarzuciłem na plecy plecak i w drogę. Nie będę już opisywał samej jazdy i tego jak koła się obracały przecinając wiatr który będąc ciętym wydawał swoisty dźwięk który bardzo lubię. Dojechaliśmy na plaże.. byli już tam Karol i Adam. Rozłożyliśmy się obok nich i gadaliśmy chwilkę o dziewczynach o Klintona bladej skórze i o wielu innych ciekawych rzeczach.. wypiliśmy piwka jakie mieliśmy przy sobie i postanowiliśmy się wykąpać... a przynajmniej ja miałem taka ochotę.. Adam powiedział mi ze woda jest ciepła to poszedłem się przekonać ale niestety okazało się ze mroźna jak cholera!! Ja nie wiem jak Adam to robił ale on sobie jakby nigdy nic, pływał w morzu. Woda miał około 14’C !! Potem graliśmy trochę w siatkówkę, skakaliśmy w dal i wygłupialiśmy się. Ja postanowiłem ostatnia godzinkę przeznaczyć na opalanie. Położyłem się na plecach i zwrócony byłem twarzą do słońca... tak podoba mi się jak zamykasz oczy i widzisz jasną poświatę... a na tej poświacie widzę dwa cienie... zawsze widzę dwa cienie, poruszają się one jakby latały. Wyglądają tak jakby to były bawiące się ze sobą mewy. Zawsze obserwuje te cienie, tak fajnie wyglądają jak latają w miejscu nie przesuwając się niby a jednak zamieniając się często miejscami i bawiąc się ze sobą.
Co jakiś czas pytałem się Adama która godzina i chyba o 14:30 pojechałem z Klintonem do domu, zjadłem, przebrałem się i ruszyłem w drogę... do kumpli pytać się czy nie pojechali by ze mną do Dominisi. No ale oczywiście te leniwe czuby (delikatnie mówiąc) nie chciały ruszyć swoich tłustych zadów i albo bali się jechać na Orunie albo im się nie chciało albo ich nie było. No więc pojechałem do Domi sam. Teraz znam już drogę na pamięć...
U Dominisi poszliśmy sobie na murek i tam wypiliśmy piwka które kupiłem razem z Gonzem i Korasem chwilkę wcześniej w hurtowni. Poznałem następnych znajomych Dominiki – Jezusa i Nowaka oraz Korasa. Nie pamiętam już o czym rozmawialiśmy dokładnie ale to i tak nie dla was. Siedzieliśmy jakiś czas na tym murku no i skończyło nam się piwo... wiec poszedłem z „Jezusem” do hurtowni a po drodze podleciał jeszcze do nas Koras który siedział na „punkcie”.
Piwka kupione... można wracać... no tak tyle tylko że mi się zachciało sikać, musiałem sobie upatrzyć krzaczek i go podlać aby mógł ładnie rosnąć. Znowu piliśmy piwka i gadaliśmy tak sobie o różnych rzeczach, bawiliśmy się telefonami i boskim ledwo działającym radyjkiem Dominisi. Zrobiło się późno.. no a przynajmniej dla mnie późno bo musiałem już lecieć, była godzina 21:00 a o 21:30 miałem być na stacji paliw tej obok GKS. No to ruszyliśmy się z miejsca i Domi szła przodem z Nowakiem a ja powiedziałem Oleńce aby mi wskoczyła na plecy, bo mówiła że ją nogi bolą, przewiozłem ja trochę na plecach... a dokładniej to kawałem od przejścia do „punktu”. Tam się z nimi pożegnałem i poszedłem na przystanek autobusowy, czekałem może z 10 minut na autobus i wsiadłem do byle jakiego bo i tak każdy jedzie do Gdańska Głównego. W Gdańsku wysiadłem przesiadłem się na tramwaj i podjechałem kawałek w stronę stogów, wysiadłem obok GKS i jak wysiadłem i chciałem się przebiec aby było szybciej to zauważyłem że coś nie wychodzi bieganie po prostej linii. No cóż.. co począć, musiałem biec trochę dziwnie. Wiec biegłem tam sobie po chodniku w stronę stacji i patrzałem pod nogi pilnując chodnika aby mi nie uciekł kiedy nagle zobaczyłem jakiś frajerów stojących na chodniku i proszących się o lanie... jak się potem okazało był to MediC z kumplami. Znowu nowe osoby do zapamiętania... ech... ludzie skąd wy się mnożycie że was tyle!! No jak się potem dowiedziałem to byli to Łukasz i chyba Seba... dokładnie nie pamiętam jego imienia. Ku mej radości MediC powiedział że jeszcze mają piwa w siateczce... nie wiem ile było tych piwek ale staliśmy za stacją chyba pół godziny i je piliśmy... pamiętam jak Łukasz ciągle zerował sobie licznik łyków tego piwa przez co bez przerwy zaczynał pić od nowa jedno piwo... nie wiem jak on to robił ale niech mu będzie.
Otóż rozpoczęła się nasza wyprawa do Gdańska na poszukiwanie klubu „Trójmiasto”...
Do Gdańska już przeszliśmy na piechotę, po drodze chyba trochę za bardzo się wydzierałem bo MediC bez przerwy mnie uciszał....
O drogę do tego klubu pytaliśmy bez przerwy jakiś przechodniów i każdy wymyślał inne miejsce, nie wiem po co ale spytałem się nawet jakiś Anglików. Nie pamiętam co dokładnie robiliśmy ale chodziliśmy chyba z dwie godziny po tym Gdańsku i jak w końcu udało nam się odnaleźć klub to chcieliśmy wejść... zatrzymał nas „bramkarz” mówiąc ze wstęp kosztuje 7 złotych... w tym momencie spodobał mi się komentarz Łukasza „A chuj im w dupę” i wyszliśmy.
Kręciliśmy się jakiś czas po Gdańsku a ja zrobiłem się tak głodny że męczyłem chyba przez 30 minut MediC’a aby mi kupił hamburgera. Poszliśmy gdzieś pod jakiś klub i spotkaliśmy jakiegoś Sławka... typ od razu mi się nie podobał... zbyt taki był do nas wesolutko nastawiony... wyprowadził nas pod Medisona i chciał abyśmy szli z nim do stoczni bo tam są niby fajne imprezy ale my powiedzieliśmy że musimy już lecieć i poszliśmy w drugą stronę. Nareszcie poszliśmy do Mc’Donalda o 1 w nocy i MediC kupił mi hamburgera. No to teraz byłem happy ale strasznie bolały mnie nogi... moje biedne nóżki... uznałem że musze już lecieć do domu [ tak Domi, uważałem na kominy]. Przeszedłem tunelem na druga stronę ulicy i chciałem iść na tramwaj... a tu dupa blada.. tramwaje nie jeżdżą o 1 w nocy!! No to poszedłem na autobus... a najbliższy autobus za... jedną godzinę!! Postanowiłem wracać do domu na piechotę... w dupie że to jest chyba z 10km ale co innego miałem zrobić...? po drodze jak szedłem to zadzwonił do mnie tata i pytał się za ile będę, powiedziałem że już idę do domu. Jak wróciłem do domu to usiadłem, zrobiłem sobie herbatę i kanapeczki i zacząłem jeść... tata spojrzał na mnie i powiedział „Ty to całkiem trzeźwy chyba nie jesteś...” tak właśnie zakończył się pierwszy dzień wakacji a zarazem ostatni dzień szkoły w tym roku.